Subiektywna historia Klubu Weteran opisana w oparciu o

 

wspomnienia ćwierćwiecza własnego życia

by Father

Początki Klubu

Wszystko zaczęło się - o paradoksie od wędkowania. Po wyjściu z wojska w 1975 roku moją pasją stało się wędkowanie. Jeździłem na ryby nad Wisłę, na Mazury i gdziekolwiek się dało. W „Matce Tewie” gdzie pracowałem, spotkałem kolegę ze szkoły, też wędkarza. W tym czasie stał się posiadaczem żółtej MZ-ki TS250 (szlagier tamtych dni). Jurek Wodziwodzki zaproponował mi wspólne wyjazdy na ryby tym motocyklem. To był mój pierwszy kontakt z motocyklem ,i pamiętam Szok, jaki przeżyłem jadąc nad Pilice (na kolaża), który zrodził we mnie chęć posiadania motocykla, by móc przemierzać drogi nieograniczony rozkładami jazdy. Ta wolność wyboru, co do kierunku i czasu wyjazdów sprawiła, że pod koniec roku ’76 zakupiłem z LOK-u działającego w Tewie, motocykl Jawa 250 do remontu za jedyne 15 tys.złotych. Przy pomocy kolegi, który dokonał remontu wiosną ’77 wyjechałem pierwszy raz na ryby własnym motocyklem. Chcę tu zaznaczyć, że nie posiadałem prawa jazdy, a te wyjazdy dodawały dodatkowej adrenaliny z powodu milicji. Apropos- prawko zrobiłem dopiero w ’79 roku, gdy kupiłem WL-kę. Wracając do wspomnień to pamiętam, że pierwsze kontakty z innymi motocyklistami zaczęły się przy remontach motocykla Jawa. Okazało się, że niedaleko mojego domu na ulicy Bukietowej i Joliot Curie jest grupa ludzi , zajmujących się motocyklami. Znajomość z nimi wpłynęła znacząco na zmianę moich dotychczasowych zainteresowań kierując je na motocykle. Pamiętam że czołową postacią był „Krwawy Wasyl” , „Drążek” , „Igor” (Jeździ w Steel Roses), „Niedźwiedź” , „Kuciapa” . Cały ’77 rok goniliśmy na motocyklach po Mokotowie, ucząc się remontować różne motocykle. Poznaliśmy też drugą grupkę ludzi z Al.Niepodległości o tej samej „zakrętce” , co zaowocowało powstaniu klubu „Pod Śliwką” (od mirabelki rosnącej przy śmietniku na tyłach sklepu „Nowiak”). Tam prym wodził Andrzej zwany „Banszucem” , „Profesor”, „Dzieci Wykąpane” , „Siekiera” , Włodek Załug , Sławek Staniusz , i inni, których już nie pamiętam tak dobrze. Wspólne wyjazdy i rozmowy „Pod Śliwką” sprawiły narastającą w nas chęć założenia klubu motocyklowego. Pierwsze wyjazdy na zloty motocykli zabytkowych utwierdziły w nas te chęci, i tak powstał nazywany „Klub Pod Śliwką Warszawa”. Było nas kilku z motocyklami i kilku kibicujących , jeżdżących z nami na kolarza. Mieliśmy WL-kę, R12, R35, Urala, M72, DKW, BSA, MZ, Jawe , a z czasami dzieki „handlarzom” Zundappa KS600,Saharę ,800-kę i wiele innych. Pod koniec  ’77 roku  „Profesor” wykukał zasypaną gruzem piwnicę. Za zgodą dozorcy usunęliśmy gruz, podłączyliśmy oświetlenie, udrożniliśmy wodę, i oto mieliśmy prawdziwy klub z własną siedzibą w piwnicy. Jej zaletą było wejście z klatki tylko do nas. To pozwalało nam wprowadzać i wyprowadzać motocykle bez ryzyka spojrzeń ciekawskich lokatorów. Zbliżała się jesień a nasze ambicje motocyklowe rosły. Pamiętam że przełom ’77 na ’78 to był najpracowitszy okres remontowy w moim życiu. Ustaliliśmy, że każdy motocykl remontujemy wspólnie. Po losowaniu kolejności, do wiosny ’78 wyremontowaliśmy około 6 motocykli, co dawało ok. 3 tyg. na motocykl. Siedzieliśmy dniami i nocami poganiając jeden drugiego żeby skończyć motocykl zgodnie z harmonogramem, aby każdy z nas miał szansę odremontować swój. Nie obywało się oczywiście bez zgrzytów i kłótni, ale koniec końców wiosną klub „Po Śliwką” wystawił kilkanaście odmalowanych i wyremontowanych motocykli. To był dla mnie ważny rok, ponieważ odbyłem swoją pierwszą podróż na pożyczonym od „Banszuca” Harleyu na zlot HD w Sulistrowicach (pod Wrocławiem). To był największy zlot jaki widziałem. Było z tysiąc Harleyów (głównie z zachodu), a ciekawostką był klub „HD Wrocław” który wystawił więcej Harleyów , niż przyjechało z samej Polski. Ten rok był ważny też z powodu nabycia pierwszego mojego weterana NSU350 Consul- oryginała rozłożonego w 5 skrzynkach po jabłkach. Złożenie go zajęło mi 2 lata. Składałem go w mieszkaniu i przez ten czas służył mi jako wieszak na ubranie i lampka nocna. Pamiętam, że robiło to spore wrażenie dla przyjeżdżających do mnie znajomych,  gdy przy łóżku stał motocykl (na początku bez silnika, później z silnikiem). W międzyczasie jeździłem Jawą i motocyklami branymi od „handlarzy” na testowanie. Miałem z nimi układ, za pomoc przy remontach Sahar, Zundappów, R12 pożyczali mi uruchomione motocykle na zloty. Oni mieli darmowego mechanika-elektryka, ja miałem możliwość naprawiać wiele typów motocykli na które mnie do tej pory nie stać. Moje działania przy remoncie NSU doprowadziły mnie na ulicę Pruszkowską , gdzie w piwnicach działał klub „Hell’s Drivers Moto-cycles” . Mieli tam dwa okazy NSU , i to dzięki ich pomocy udało mi się doprowadzić mojego NSU do stanu używalności. Kontakty z ich klubem zaowocowały wspólnymi wyjazdami na zloty, wymianą doświadczeń i części. Prym wodził tam Markiewicz Tadek, „Docent” , Kowalski Darek, i jeszcze kilku których nie pamiętam. Posiadali oprócz dwóch enesiaków Caltorpha500 , składaka z silnikiem Sahary i 50 litrowym zbiornikiem, Jawe500 DOHC. Niedoskonałość napraw powodowana brakiem wiedzy, kiepskość materiałów i jej obróbki oraz brak nowych części powodowały wielką niewiadomą przy każdorazowym wyjeździe na zlot. Statystycznie około 30% nie dojeżdżało lub nie wracało o własnych siłach. Tak zaczęły się tworzyć zachowania , którymi zaczęliśmy się kierować przez następne kilkanaście lat. Pierwszą i podstawową zasadą było „Wszyscy wyjeżdżamy, wszyscy wracamy”. Oznaczało to nie mniej , nie więcej , tylko to, że jeżeli komuś padła sztuka , to ją wspólnie naprawialiśmy, ciągnęliśmy na smyczy na zlot, i tam naprawialiśmy, lub zostawialiśmy w zagrodzie ,a wracając ciągnęliśmy do domu. Jeśli wracając pogubiliśmy się , to wszyscy czekaliśmy „Pod Śliwką” aż ostatni nie dotrze do klubu. Czasami trwało to całą noc i nie wzbudzało zachwytu ludzi z bloku, którzy musieli wysłuchiwać naszych podekscytowanych głosów, opowiadających horrory przeżyte na trasie. W owym czasie największym problemem były światła. Nikt ich nie miał. Zazwyczaj z całej kolumny pierwszy jechał na światłach, następni bez, a na końcu jechał ktoś kto miał pozycje tylne. W owych czasach takie to kolumny często widywało się na polskich drogach. Drugą zasadą (irracjonalną) stało się niemycie rąk przed wyjazdem. Umycie dawało dużą szansę na awarię motocykla, i doszliśmy do tego nie dzięki wróżce z Hożej 13 , ale dzięki obserwacji wielu wyjazdów na zloty. Pod koniec ’78 roku administracja zabrała nam piwnicę pod magiel elektryczny. Z tego okresu pamiętam, że dzięki temu że mieliśmy klub, coraz więcej osób przyjeżdżało „Pod Śliwkę” i zapraszało nas na własne imprezy. Poznałem wtedy warszawski świat motocyklowy. Pamiętam „Skorpioniarzy” z Jackiem Laudańskim, „Gołębiem” , „Medyną”. Harleyowców z braćmi Echilczukami, Sokołowskim Markiem , braćmi Kasprzakami, i wielu innych działających w tym czasie w Warszawie. Nie zapomnę koncertu, który zgotował nam gościu w zamian za naprawę „osiołka”. Przez dwie godziny grał na skrzypcach przed blokiem jakieś operowe kawałki ,a zachwyceni ludzie zaczęli rzucać forsę którą szybko zamieniliśmy na J23. Do klubu doszli nowi ludzie, którzy na wiele lat odcisnęli piętno na przyszłości klubu. Jednym z nich był Florek- muzyk. Rozweselacz klubu. Bez niego każda impreza była by smutna. On to ukuł powiedzenie „Jadę 40 , dożywam 70” ,które jest mottem naszego klubu do dnia dzisiejszego. Drugą osobą był BeSa- Grześkowiak Jan, z BSA500 SV pomalowaną w kolorze wypranych gaci, a dumnie zwanym przez niego turkusem. Jego problemem życiowym było pytanie : „Gdzie się kończy drut, a zaczyna pręt”. Po jednym z nocnych spotkań „Pod Śliwką” pułkownik WKU obiecał nam że wsadzi nas wszystkich do armii. Nie udało mu się to ,ale przyczynił się do zabrania piwnicy. Byliśmy bez klubu. I tym razem powiedzenie „W wielkości siła” sprawdziło się. Jeden z kolegów (chyba Igor) wykukał lokal w ogródku Jordanowskim przy Odyńca, należący do harcerskiego Hufca Mokotów. Dogadaliśmy się z harcerzami, i jako harcerski klub „Odyńca Street” ,a później MKM („Mokotowski Klub Motocyklowy) obięliśmy w posiadanie 70 metrowy lokal na terenie dziecięcego ogródka Jordanowskiego. Od harcerzy dostaliśmy do użytkowania kilka motocykli z demobilu : Urale, M72, K750 wraz z nowymi częściami, a w zamian mieliśmy uruchomić pięć WSK-Sport i kilka gokartów . Był to jeden z najlepszych okresów klubu. Jeździliśmy na około 15-20 zlotów rocznie. Przybyło do klubu nowych twarzy, min. „Sotnia”, część ludzi z Pruszkowskiej- Darek Kowalski, który został pierwszym prezesem klubu (na kilka lat). Zimą trenowaliśmy na lodowisku piruety na zaprzęgach, a w niedziele ciągnęliśmy dzieci na sankach za motocyklami. Odbyła się też pierwsza zabawa sylwestrowa w klubie, której finałem było zaśpiewanie ambasadorowi NRD „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. Po 17 , gdy ogródek był zamykany ,obejmowaliśmy panowanie nad nim. Najczęściej siadywaliśmy przed klubem na ławeczkach, robiliśmy zrzutkę, i biegliśmy do „Nochala” po pyszne pyszniaste wina owocowe. Często przychodzili koledzy muzycy ze starego miasta („Gołąb” , „Pietracha” ) i grali do późna w nocy. Było pięknie! Gwoździem do trumny tego raju stały się wywiady radiowe i prasowe opisujące nasz klub i jego działalność. Dobił nas gen. Hermaszewski, który napisał skargę do Hufca Mokotów opisując hałasy na terenie ogródka. Pewnego razu harcerze zwrócili się do nas z prośbą, byśmy wzięli udział w zawodach crossowych LOKu. Pojechaliśmy prawie całym klubem – dla jaj, bo jakie szanse z crossówkami miały nasze weterany. Tam jeden z działaczy zwrócił się do nas z prośbą ,byśmy wypożyczyli mu 3 zawodników do zawodów. Zrobiliśmy to, i jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę. Ten drobny fakt był „zaczynem” powstania jednego z najstarszych istniejących klubów w Polsce. Osobą tą był płk. Dziadura z LOKu który zaproponował nam przygarnięcie pod skrzydła LOKu. Wtedy to zlekceważyliśmy, ale parę miesięcy później wykorzystaliśmy ten kontakt dla ratowania klubu. Jednym z niezapomnianych wspomnień z tego okresu był wyjazd do Łodzi do zaprzyjaźnionego klubu „Number One” . W styczniu przy minus 15 stopniach zaszokowaliśmy Łodziaków naszym przyjazdem na kołach. Inną cykliczną imprezą były „winterówki” organizowane wspólnie z garstką  Skorpioniarzy. Były to zimowe wypady na bunkry i wały przeciw powodziowe w okolicach Warszawy. Latem ’79 roku dostaliśmy wymówienie lokalu. W uzasadnieniu wymówienia było: „Brak pracy społeczno-politycznej z młodzieżą”. Ten drugi upadek klubu wyrobił w nas przekonanie, że istnienie klubu w dużej mierze zależy od jak najmniejszego zwracania na siebie uwagi. Tak zaczęliśmy postępować do współczesnych czasów- sprawdziło się to 25 lat. Z ciekawostek tamtego czasu był krótki okres działalności w naszym klubie syna płk. Kuklińskiego, który zniknął tak niespodziewanie jak się zjawił. Do klubu przyjeżdżał też Jan Kwilman- późniejszy lider klubu „Riders of Poland” . Pamiętam ulubione miejsce zlotów na które jeździliśmy z największą przyjemnością. To: Olsztyn z Michalakiem i jego UFO, Radom z ich Fenixem, VC78 ze Śląska, „Number One” z Łodzi, Wolsztyn, Wrocław, i Gdańsk z Grzesiem Polikowskim, który z Piotem Czechem z Łodzi, zwanym BeSą byli czołowymi działaczami ruchu motocyklowego w Polsce. Rok ’79 był też rokiem w którym nabyłem od prostytutki niekompletnego Harleya. Sprzedałem gramofon Mr.Hit, kilkadziesiąt płyt, trochę dołożyli rodzice. Motocykl był już przygotowany do pocięcia, i przerobienia na choppera. Brak było błotników, siedzenia, kierownicy, osprzętu. Holowany byłem z Pragi na Mokotów bez hamulców, siedzenia, błotników, a zamiast kierownicy był kij od szczotki.

 

Weteran Klub

Przeprowadzka do LOKu odbyła się sprawnie i szybko. Dostaliśmy duży garaż na kilka ciężarówek i rozpoczęliśmy działalność. Przełom ’79 - ’80 był gorącym okresem w dziejach Polski – strajki Solidarności itp. Umieszczenie klubu pod skrzydła LOKu dawały nam pewien parasol ochronny przy organizowaniu imprez i zlotów, co dla innych stwarzało duży problem. Klub rozrósł się do pięćdziesięciu paru osób, a to za przyczyną układu który mieliśmy z LOKiem. Ponad połowa członków klubu to byli instruktorzy LOKu dzięki czemu dostawali gratyfikacje finansowe za „instruowanie” nas (oczywiście na papierze). Przyszło kupę nowych ludzi którzy stworzyli niezaprzeczalną atmosferę klubu. Klub stał się nie tylko grupą ludzi zainteresowanych starymi motocyklami, ale poprzez osobowości klubu stworzył niezapomnianą atmosferę w o l n o ś c i   w państwie totalitarnym. Garnęli się wszyscy, by poczuć atmosferę nieskrępowanej wymiany myśli na wszystkie tematy związane z życiem. Nie będę wymieniał wszystkich którzy przewinęli się przez klub w latach 80 i 90 bo byłoby to około 100 osób, ale nie sposób niewymienić takich osobistości jak „Filon” , Romek „Kolczyk” , „Brzochu”, Rysio „Złotousty”, „Nimbus”, Witek Procyszyn (zbudował motocykl z silnikiem Syreny). Po roku przebywania w garażu dostaliśmy samodzielny budynek (parterowy pawilon 30 metrowy) plus dwa wojskowe namioty. Tam upłynęły nam następne dwa lata działalności. Najgorsze w opisywaniu historii klubu po 25 latach jest to , że zacierają się daty, które nie sposób przypisać faktom i historiom które się pamięta. Z okresu baraku i namiotów pamiętam na pewno że skończyłem swoją Wlkę, Kuba uruchomił „Velocetkę”, „Filon” stał się królem R35, a ozdobą klubu był przysposobiony szczur o imieniu Raco, a później kotka Piłsudski. W ’83 roku pozycja klubu była ugruntowana w LOKu. Przeżyliśmy stan wojenny, benzynę mieliśmy z LOKowskich ciężarówek. Kierownikowi LOKu dostarczaliśmy puchary zdobyte na zlotach- stały dumnie w regale. W lato dostaliśmy propozycję przejęcia przedwojennego szaletu przy starym budynku magazynowym 100 metrów od LOKu. Tam zaczął się prawie 20 letni pobyt klubu Weteran, którego miejsce w późniejszym czasie stało się „kultowe” w Warszawie. Nie będę opisywał tego co działo się przez te 20 lat , bo można by napisać książkę, ale wspomnę najważniejsze wydarzenia które zdarzyły się od ’80 do 2000 roku. Oprócz uczestnictwa w różnych zlotach zorganizowaliśmy jako klub 2 własne zloty. Pierwszy na basenach Wery Kostrzewy , obecnie Bitwy Warszawskiej, drugi nad Zalewem Zegrzyńskim. Miała to być namiastka zlotów na plażach Miami Beach. Na pierwszym zlocie lało, a atrakcją zlotu miały być imprezy na basenie- nie udało się. Na drugim pogoda dopisała, były nocne jazdy po plaży, i wszystko byłoby pięknie ,gdyby nie kradzież kasety z forsą , z której mieliśmy zapłacić za kemping i posiłki. Na szczęście dopisało pragnienie uczestników. Z zastawu za butelki i skrzynki po piwie spłaciliśmy długi i wyszliśmy na zero. Doświadczenie to zniechęciło nas jednak do organizowania zlotów na wiele lat. Drugą kultową imprezą zorganizowaną przez klub były zabawy karnawałowe i klubowe zakończenie sezonu w Zalesiu Górnym ,a później w Młynarce. W 1990 roku zorganizowaliśmy 10 lecie klubu. Była to duża impreza na terenie klubu i ulicy zamkniętej z 2 stron. W 1995 roku zorganizowaliśmy 15 lecie, i to również była fajna imprezka. 20 lecia nie zorganizowaliśmy, ponieważ na 2 miesiące przed imprezą dowiedzieliśmy się, że nasz historyczny budynek (dawne zakłady Limpoppa) będzie zburzony i znowu zostaniemy bez klubu. LOK się sprywatyzował i już nie brał nas pod swoje skrzydła- zostaliśmy na lodzie. Nim do tego doszło muszę wspomnieć o kilku ważnych zdarzeniach mających duży wpływ na „kultowość” ulicy Bema 60,a właściwie krótki odcinek ulicy Prądzyńskiego. Pierwszym z nich było ściągnięcie klubu Cavalers do opuszczonych magazynów Limpoppa. Ten harleyowski klub (organizator kultowych zlotów w Brodnicy) ściągał wielu fajnych ludzi, organizując super imprezy. Następnym klubem który zagnieździł się na Bema to CAFersi- młody klub mający siedzibę w naszym byłym baraku. Po ich klubie pozostał nam tylko kontakt z Mileną, członkinią tamtego klubu. Następnym zdarzeniem było zorganizowanie przez Marka „Menelika” serwisu motocyklowego i otwarcie przez „Griszę” PUBu „Dwa Koła”. Tak więc w latach ’90 na ulicy Bema były 3 kluby motocyklowe, serwis i PUB. Prądzyńskiego stała się miejscem spotkań wielu motocyklistów z Warszawy i przyjezdnych spoza niej. Przyszła kolej na wymienienie jeszcze kilku osobowości które przewinęły się przez klub: „Grisza” (przez kilka lat prezes klubu), „Wiktor” (także prezes klubu przez kilka lat), „Jasza” (chirurg) , „Dyzio” . Nie mogę nie wspomnieć wydarzenia, które zachwiało klubem, i które było przyczyną odejścia z klubu większej części ludzi. Ci co pamiętają tamte czasy, wiedzą o czym teraz napiszę. Chodziło o eksport motocykli na zachód. Zrobiło się tak że duża część członków klubu uznała to za profesję zarobkową i sposób na życie. Wszystko byłoby fajnie , gdyby nie to , że klub nie był duży, a motocykli ściągniętych do niego było 3 razy tyle ilu członków . Doszło do tego ,że nie sposób było wjechać do klubu motocyklem ponieważ cały zastawiony był motocyklami przygotowanymi na eksport. Nie można było dostać się do narzędzi ,bo wszystkie kręciły się wokół promów, „bramkartów” itp. To przelało czarę goryczy. Z kilkoma kolegami zrobiliśmy przewrót w klubie-niedemokratycznie ponieważ mniejszość zaszantażowała większość, aby zadecydowali ,czy zostają w klubie i sprawy biznesowe wynoszą poza klub, albo opuszczają klub na zawsze. Większość odeszła, a nasza garstka „potoczyła kamienie dalej”. Incydent ten przyhamował rozwój klubu na kilka lat, a ludzie którzy odeszli robili „koło pióra” nam i klubowi. W końcu, mimo wszystko wyszliśmy na plus. Pozostali ludzie najbardziej związani z klubem, i to dzięki nim klub mógł przetrwać lata prywatyzacji i „wyścigu szczurów”. Lata ’90 pomimo odzyskania niepodległości i wysłania komunistów w niebyt powodowały powolny upadek klubu. Zostało nas około 15 osób. Każdy musiał zająć się własną karierą, zdobywaniem, pieniędzy. Przybyło nam lat. Przestaliśmy jeździć na wszystkie zloty. Trudno było skrzyknąć ludzi na imprezy i pracy w klubie. Pod koniec dekady klub miał opinię „łokciowców” co oznaczało ,że spotykaliśmy się w klubie, siadaliśmy przy stole i opowiadaliśmy o minionych czasach opierając się łokciami o stół. Czasami myślę, że za komuny było fajniej. Każdy miał dużo czasu, i przeogromną chęć imprezowania. Wystarczył telefon, by skrzyknąć kilkadziesiąt osób na imprezę, i nikt nie mówił, że nie może bo pracuje, lub nie ma forsy. Teraz to już inna bajka. Wracając do końca 2000 roku , to jesienią budynek naszego klubu został zburzony w ciągu kilku godzin. Ironią jest to, że ten ponad 100 letni budynek przetrwał pierwszą i drugą wojnę, komunę , nie przetrwał jednak pazerności współczesnych przedsiębiorców, którzy go zburzyli by wybudować w tym miejscu parking przy Hali Expo. Jedynym śladem po klubie jest napis na barakach po drugiej stronie Prądzyńskiego : „Tylko dla motocykli”. Przez następny rok klub jako taki nie istniał. Spotykaliśmy się w warsztacie samochodowym Jurka Pilarskiego („Siwy”), który wyrósł na lidera i animatora rozbitego klubu. W połowie 2001 roku dostaliśmy cynk od byłego członka klubu CAF że jest lokal po klubie „Wilcze Legiony” na fortach przy Lazurowej. Nie zastanawialiśmy się długo i jeszcze tego roku rozpoczęliśmy remont w forcie.

 

 

Wspomnienia osobiste

Wspominając dawne czasy nie mogę pominąć wspomnień osobistych, które pośrednio wiążą się z klubem. Swoją żonę poznałem w LOKu- była sekretarką kierownika, jednak miałem z nią kontakty również na płaszczyźnie osobistej. Co prawda ślub wzięliśmy 15 lat później ,gdy nasz syn szedł do szkoły, nim jednak doszło do tego muszę wspomnieć o pewnym wyjeździe klubowym na Mazury, a właściwie nad jezioro Wigry w Suwalskiem. Był to typowy w owym czasie tygodniowy wyjazd wakacyjny z klubu. Kolega zaprosił nas do swojego wuja na ranczo nad jeziorem Wigry. Pojechaliśmy w kilka motocykli i samochód. Podróż rozpoczęła się po 16 w piątek. Wyjazd z Warszawy przeszedł łagodnie- bez atrakcji, a to zapowiadało spokojne dojechanie do celu przed zmrokiem. Niestety zaraz za Zegrzem rozpoczęła się „sromota” z BeSy R-12 . Co 3-5 km nie wiadomo dlaczego gasła,a po odczekaniu 20 minut motocykl zapalał,i po przejechaniu kilku kilometrów gasł. W ciągu kilku godzin dotarliśmy do Serocka. Tam miarka się przebrała . Zmusiliśmy BeSę do znalezienia przyczyny tych ciągłych stawań. Po godzinie okazało się, że zbiornik BeSy to jeden wielki śmietnik który zatyka dyszę w gaźniku. Od Serocka  podróż nasza znaczona była postojami na rozbieranie i przedmuchiwanie gaźnika. Tak dociągnęliśmy do Różana na 21. Zbuntowaliśmy się i zmusiliśmy BeSę do wstawienia motocykla do pociągu i powrót do Warszawy. Po jego odjeździe ruszyliśmy nocą w dalszą drogę. Przed 24 byliśmy w Augustowie, a godzinę później w Sejnach. Tu zaczęły się kłopoty. Nikt nie wiedział jak trafić na miejsce przeznaczenia. Mieliśmy mapkę narysowaną odręcznie przez jego wujka z zaznaczonymi punktami orientacyjnymi, ale w nocy na nic nam się nie zdała. Około 3 w nocy odnalazł nas wujek kolegi który od godziny słyszał przybliżające się i oddalające nasze motocykle. Nie doczekawszy się naszego przyjazdu wyjechał po nas i doprowadził nas szczęśliwie na ranczo. Spędziliśmy tam szalony tydzień pływając , jeżdżąc konno, spływając Hańczą na materacach. Przeżyliśmy też niezapomniane urodziny „Florka” który po pijaku spadł na golasa w pokrzywy. Opisałem ten wyjazd nie dla miłych wspomnień ale dla pewniej rzeczy która zmieniła moje osobiste życie. Moja żona (jeszcze nie) nie mogła przez długie lata zajść w ciążę. Według jej ginekologa mogła by jej pomóc tylko kosztowna operacja w klinice w Szwecji. Jakież było moje zdziwienie , kiedy kilka tygodni później siedząc w pracy odbieram telefon, a moja (przyszła) żona mówi mi że jest w ciąży. O KURWA. To były moje pierwsze słowa. Nikt nie wiedział jak to się stało, ani ginekolog, ani rodzina. Ja wiedziałem. Żaden zatkany jajowód nie wytrzyma 16 godzin na bagażniku WL-ki. Z czego kilka godzin po wertepach i bezdrożach. To był mój i mojej WL-ki sukces. Od tej pory mawiam, że mam syna Jadźwinga, bo tam został poczęty w nieskażonej przyrodzie Suwalszyzny. Oprócz coraz rzadszych wyjazdów na zloty, wyjazdy klubowe stały się naszą specjalnością. Niezapomniane chwile spędzone z Jurkiem Jaworskim i jego żoną Anią , „Nimbusem” i z jego bratem z Angli nad jeziorem Piłakno, późniejsze wyjazdy do Jory też stały się klubowymi wyjazdami opiewanymi w zimowe wieczory przy kominku. Tyle wspomnień osobistych.

 

 

Lazurowa

Święta 2001 spędziliśmy w w miarę wyremontowanym klubie ,a jego ozdobą był niewątpliwie kominek (zbudowany przez Adasia), przy którym siadaliśmy w zimowe wieczory snując plany na przyszłość i wspominając przeszłość. Z klubu na Bema przeszło tylko kilka osób : Ja, Marek, Stefan i Vedel. Reszta się rozpierzchła. Grisza przeniósł bar „Dwa Koła” niedaleko starego klubu. Cafersi się rozpadli, Cavlersi również. W tym czasie było bardzo ciężko. Zostało nas 7 osób w klubie ,a czynsz za wynajem lokalu wynosił 650 zł , co dawało prawie 100 zł na osobę. Z czasem doszło kilka osób co pozwoliło przetrzymać ciężkie chwile. Po upadku klubu „Klekot” doszły do nas następne 3 osoby, także pod koniec 2005 roku było nas 13 osób. We wrześniu zorganizowaliśmy 25 lecie klubu. Była to wspaniała impreza na która zaprosiliśmy wszystkich byłych członków klubu do jakich udało nam się dotrzeć .W grudniu 2005 dostaliśmy wymówienie z tygodniowym nakazem opuszczenia fortu. Tragedia. Tragedia. Tragedia. Na tym kończę opisywanie historii klubu zaznaczając tylko że 2006 rok rozpoczęliśmy pod patronatem Muzem Techniki z siedzibą w Norblinie w Centrum Warszawy.

 

 

P.S. Do wszystkich byłych członków klubu i osób które zetknęły się z klubem „Weteran” i chciałyby dołączyć swoje historie do historii klubu ,zapraszamy do napisania i przysłania na stronę klubu swoich wspomnień.

 

historia Klubu w Word.doc